Prawdziwe powidło węgierkowe bez dodatku cukru |
Gdy rozglądam się po ulubionych blogach to wychodzi jedno. Wszyscy to robią. Przyznaję się - ja też. Od lat. Nie ma właściwie możliwości bym nie zrobiła powideł sama. Uwielbiam je. Uwielbiam zapach jaki jest w domu podczas smażenia powideł. Uwielbiam ich konsystencję, smak. Wszystko:)
Kojarzą mi się z rodzinnym domem gdzie na blasze w rondlach wolno sobie perkotały przez 3 dni. Potem zapakowane w słoiki i garnki kamionkowe były zimowym pocieszeniem. Najbardziej lubiłam wyjadać je z garnka spod zapieczonej skórki, szłam z łyżką, podważałm skórkę i ... tak rozprawiałam się z niejednym garnkiem.:)
Jako idealne jawią mi się powidła opisywane przez Mame i Babcię. Ich sąsiadka miała kocioł miedziany do którego na jeden wsad wchodziło 100 kg sliwek. Kocioł był ogromny. Stawiany nad ogniskiem, w środku smarowany woskiem!. Powideł było 2 rodzaje. Zwyczajne z węgierek - te wydrylowane wsypywało się do kotła z odrobina wody i smażyło 24 h. I były też powidła ze śliwek damasek (damasceńskich). Lepsze, bo jeszcze bardziej słodkie. Problemem były pestki - nie odchodziły. Więc tutaj procedura przygotowań była inna. Ze śliwek i wody w garach gotowało się "kompot" - ten przez ogromne sito był przecierany do beczek jako glasa. I dopiero w tej postaci trafiał do kotła. Tam praktycznie cały czas mieszany - gotował się 24h. Smak - podobno nie do opisania. W ten sposób przerabiano półkoszek* śliwek każdego gatunku.